Autor |
Mondo
Administrator
Dołączył: 12 Sie 2008
Posty: 383
Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 0/5 Skąd: Częstochowa
Nie 14:55, 18 Sty 2009
|
|
Wiadomość |
|
Co do "Heart On" to walnąłem nawet jego reckę do gazetki szkolnej. Tylko jeszcze sie numer nie ukazał wiec nie rozprowadzać mi tego za pieniądze xD
Kod: | „Heart On” to już trzeci album powstałego w 1998 roku Eagles of Death Metal. Nazwa samego zespołu jest jednak myląca, gdyż w rzeczywistości kapela gra chyba najczystszego formą rock’n’rolla. EoDM powstało w miasteczku Palm Desert, jako swoisty side-project frontmana Queens of the Stone Age – Josha Homme. Tenże, do spółki z Jesse Hughesem, przyjacielem z dzieciństwa, zabrał się za granie piosenek trochę mniej poważnych niż tych znanych z QotSA. Ich tematyka ogranicza się do tańca, kobiet, seksu i narkotyków. A raczej ograniczała, bowiem „Heart On” zdaje się być nieco dojrzalszy niż poprzednie produkcje zespołu.
Homme, choć w swoim macierzystym zespole jest wokalistą, gitarzystą i największą gwiazdą, w Eagles’ach siadł za bębnami, usuwając się w cień niezwykle charyzmatycznego Hughesa, który wręcz urodził się, by śpiewać w zespole tego typu. Jego głos, wygląd i ruchy są tak nieskończenie rock’n’rollowe, że aż trudno uwierzyć, że to współczesny muzyk. Strach pomyśleć, jaką karierę zrobiłoby EoDM z Hughesem na czele, gdyby żyli w czasach Króla Elvisa.
Wracając do Josha Homme, to można go z czystym sumieniem uznać za człowieka-orkiestrę, czemu najlepszy dowód daje właśnie jego aktywność w Eagles of Death Metal. Pierwotnie jedynie gitarzysta (Kyuss), potem wokalista i gitarzysta (Queens of the Stone Age), Josh bierze na siebie dodatkowo rolę perkusisty i klawiszowca w EoDM. Rzecz w tym, że podczas nagrywania „Heart On”, Homme oddał pałeczki swojemu perkusiście, Joey’owi Castillo (QotSA), a sam sięgnął po bas. Nie ma więc chyba instrumentu, na którym Josh choć nie próbowałby grać. A w dodatku każda z tych prób kończy się jeśli nie bardzo dobrze, to przynajmniej poprawnie. Samo EoDM natomiast, to po prostu jeden, wielki, zbiorowy obowiązek, ponieważ poza dwoma głównymi członkami, czyli Hughesem i Homme, w projekt zaangażowany jest cały obecny i były skład Queens of the Stone Age, ponadto takie sławy jak Jack Black, Liam Lynch czy Dave Grohl.
Jak więc prezentuje się najnowsze dziecko tej niezwykle utalentowanej grupy osób? Zdążyłem już wspomnieć, że płyta z 2008 jest dojrzalsza i odrobinę poważniejsza od poprzedniczek. Co nie znaczy, że zatraciła swój zwariowany, imprezowy charakter. Piosenki wciąż są o tym, co prawdziwi mężczyźni lubią najbardziej, choć przewijają się motywy typowo egzystencjonalne (np. w How Can A Man With So Many Friends Feel So Alone czy Now I'm A Fool). To już nie beztroska potańcówka znana z „Peace, Love and Death Metal” (2004) i „Death by Sexy” (2006), chociaż wciąż od pierwszych sekund wiadomo, kto gra. W skrócie, już nie jedziemy kabrioletem z zawrotną prędkością po pustynnej szosie zachodniego wybrzeża USA, zatrzymując się co chwilę na stek w przydrożnym barze. Dojechaliśmy do Los Angeles, trzeba trochę zwolnić, w dodatku wokół zapanowała noc i zmieniły się zasady. Tak można obrazowo oddać nastrój „Heart On”. To dobrze, czy źle? Bardzo dobrze. Piosenki wciąż „bujają” i sprawiają, że noga sama podryguje do taktu. Również Josh na basie przekonuje mnie bardziej niż Josh na perkusji. Do tej pory szło mu dobrze, trzymał rytm, ale nie było tego „czegoś”, co sprawia, że słuchając kawałka, zamiast grać na niewidzialnej gitarze, grasz na niewidzialnych bębnach. Tym razem linię perkusji opracował Castillo i to „coś” już jest. Niektóre piosenki aż zaskakują podejściem do bębnienia (patrz: Tight Pants), koniec z „du-du-dum, du-du-dum, <talerz i znowu> du-du-dum...”, teraz już wszystko (nie tylko wokal i gitara) aż zionie klimatem preslejowskich lat. Obrazu dodatkowo dopełniają kobiece chórki i klaskane rytmy.
Płyta ma w zasadzie tylko jedną wadę. Tak samo, jak poprzednie produkcje Eagles of Death Metal, także najnowszy album nie zapada zbytnio w pamięć. Po prostu brakuje na nim melodii, głębszego przesłania, czy zagrań, które kołatałyby się po głowie przez następnych kilka tygodni. „Heart On” nie jest więc płytą wyjątkową.
Jeśli jednak pociąga Cię klimat energicznego rocka lat ‘60 i ’70, urządzasz imprezę z muzyką w dobrym guście albo po prostu potrzebujesz zastrzyku z muzycznej endorfiny w drodze do szkoły – zwyczajnie musisz mieć tą płytę. I kropka.
|
Ha troche długie, ale za to widze sie z elVedorem w kwestii płyty zgadzamy.
Post został pochwalony 0 razy
|
|